czwartek, 2 kwietnia 2020

Prolog

Auror Sara Kay z londyńskiego biura aurorów uważała się, za osobą twardą i łatwo radzącą sobie w trudnych sytuacja. Wielokrotnie była zraniona, otruta, a nawet porwana. Była więc przekona, że nic nie jest w stanie ją złamać.

Aż nadszedł dzień, w którym poroniła. Wtedy zdała sobie sprawę, jak bardzo była naiwna sądząc, że to, czego nauczyła się na szkoleniu aurorów może jej pomóc uporać się ze stratą dziecka.

Wiadomość o ciąży była dla Sary i jej męża Toma zaskoczeniem, ale szybko pokochali te małą istotkę. Sara czuła się szczęśliwa, gdy leżąc na kanapie w salonie Tom, kładł dłoń na jej brzuchu. Byli spełnieni. Nic nie mogło przyćmić im tych pełnych uśmiechów, przekomarzań i namiętności miesięcy.

Ich sielanka trwała dwa miesiące. Zwykła kontrolna wizyta w szpitalu św. Munga okazała się jedną z najgorszych i najboleśniejszych.


Sara słuchała słów uzdrowiciela, który rzucał pustymi farmazonami, zasłaniał się medycznymi regułkami, chcąc ukryć swoje zakłopotanie. Chciało jej się krzyczeć i szlochać, ale wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na ten luksus po prostu się rozsypie.

— Tak mi przykro skarbie.

Nie patrzyła na męża. Nie umiałaby znieść jego spojrzenia pełnego troski. Objęła go mocno, chowając twarz w połach jego koszuli. Tak jak zawsze jego zapach dawał jej poczucie bezpieczeństwa, tak dzisiaj nie był w stanie.

— Może napiszę do twojej mamy? Przyjechałaby na kilka dni i...

— Nie. Wrócę do pracy i po prostu... po prostu niech wszystko będzie jak dawniej.

— Saro nie sądzę, że to dobry pomysł. Może lepiej, jeśli odpoczniemy, wyjedziemy na krótkie wakacje.

— Tom proszę cię — jęknęła.

— Dobrze, kochanie. Będzie jak, chcesz.

Ujął jej zimną dłoń i splótł ze swoją. Poczuła bolesny ucisk w gardle, a pod powiekami łzy. Przymknęła oczy. Chciała mu powiedzieć, jak bardzo go kocha, jaka jest mu wdzięczna, że choć sam cierpi, to stara się pocieszyć ją, ale jego następne słowa zmroziły krew w jej żyłach.

— Nic się nie martw. Będziemy mieć jeszcze dzieci....

— Przepraszam na chwilę... Muszę do łazienki...

Nie czekając na reakcję uzdrowiciela ani Toma zerwała się z niewygodnego plastikowego krzesełka, po czym wybiegła na korytarz. Niemal biegnąc, wpadła do łazienki i zamknęła się w jednej z wolnych kabin. Usiadła na zimnej kafelkowej podłodze, obejmując dłońmi swój brzuch.

Ona nie chciała mieć innego dziecka. Chciała właśnie tego, które tak brutalnie zostało jej odebrano, nim jeszcze przyszło na świat...

Tama puściła. Już nie wstrzymywała łez.


Dwa dni później wróciła do pracy, a ślady, że w ich domu spodziewano się dziecka, zniknęły tak nagle jak się pojawiły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz